Poczytalam sobie mialczenia na temat pracy w "wyraz to..." i tak mnie zastanawia jedno. Jak osoby, ktore uwazaja sie za bystre i inteligentne moga sie obudzic w wieku 25 lat i wiecej i stwierdzic dopiero wtedy, ze cos trzeba z zyciem zrobic? Od 20 prawie lat mamy cos w stylu wolnego rynku, kapitalizmu i przeciez kazdy glupi wie, ze tym rzadza okreslone prawa. Tym bardziej, ze nasz rynek pracy jest bardziej wymagajacy i bardziej dziki, ale zasady sa jasne.
Albo ma sie bogatych rodzicow i mozna wtedy miec hobby w postaci studiow, albo trzeba wziac sie wczesniej do roboty. Na co komu tylu filozofow, psychologow, polonistow, pedagogow? Czy idac na studia, juz jako dorosly czlowiek przeciez, nie wie sie, ze w zawodzie mozna bedzie zarobic 1000-1500 zl? Przeciez to nie sa zadne tajemnice. Ale nie, fajnie jest sie obijac i studiowac takie nieprzydatne powszechnie kierunki, a potem ojej, co teraz zrobic.
Jesli ktos jest na tyle glupi albo odwazny, zeby je wybrac, to musi sobie zdawac sprawe, ze trzeba robic cos wiecej. Jak polonistyka, to na studiach staz w PR, w agencji reklamowej, w TV. Nawet za darmo, byle sie wkrecic, pokazac, poznac ludzi. Jak psychologia, to HR, agencja reklamowa itd. Pewnie ze nie od razu kazdego wezma, ze trzeba sie postarac. Ale kazda znana mi osoba jak chciala, to to zrobila.
Ubawil mnie do lez Wujo twierdzac, ze jest bardziej bystry od Andrew. Bo co? Bo myslisz ze szybciej cos lapiesz? Tylko co? Bo zycie nie sklada sie z ogladania sciagnietych z netu seriali, obijaniu w weekendy (praca nie, bo trzeba miec czas na zycie prywatne

). Powiem tak. Przez kilka lat pracowalam w HR i takich gosci wyczuwalam na kilometr i nigdy bym ich nie zatrudnila nawet na stanowiska najnizsze. Nie potrafia pracowac, maja muchy w nosie i uwazaja sie za lepszych, a takimi nie sa.
To zycie nas weryfikuje, nie nasze studia i poziom IQ. To jak sobie radzimy w zyciu przewaznie nijak sie ma do tego, co uwazamy za inteligencje.
Drogi do radzenia sobie w zyciu zawodowym sa trzy: miec bogatych rodzicow z wlasna firma, ktora mozna wspolprowadzic (ale nic za darmo, tez trzeba cos umiec i byc pracowitym), miec specjalistyczne wyksztalcenie, po ktorym nie ma problemu z praca (informatyka np), a dalej to juz od pracowitosci, pomyslu i szczescia zalezy, albo nieprzydatne nikomu studia, ale za to ogromna pracowitosc, poszukiwanie i pomysl od pierwszego (no moze od III) roku studiow.
Nie wiem, jak mozna tego nie wiedziec. Nie wiem, jak mozna zyc zludzeniami, ze pozniej jakos to bedzie. Jakos to jest wlasnie praca za 1000.
I powiem szczerze, ze wole tego, krory sprzedaja wycieraczki za 3000, niz takiego, ktory marudzi i nic nie robi i jeszcze uwaza sie za lepszego. W czym? W czytaniu ksiazek? Zart po prostu. A o ile pamietam, to mi Wujo zarzucal, ze uwazam sie za lepsza od innych? No i tu musze mu przyznac racje - ja wybierajac studia, po ktorych sie zarabia 1000, pracowalam od pierwszego roku studiow i nawet jako kelnerka zarabiala 3000, a bylo to juz kilka lat temu. I nie mialczalam tak straszliwie.
No coz, moze chociaz Mati opamieta sie i wezmie prace przy rozwozeniu pizzy i moze chociaz on nie bedzie mialczal za pare lat.
Mozna polaczyc prace i przyjemnosci, nie samo praca czlowiek zyje. Ale nie trzeba byc nawet srednio madrym zeby wiedziec, ze za przyjemnosci w zyciu sie placi i na to trzeba miec pieniadze. Zeby miec przyjemne zycie, po prostu trzeba sie napracowac, a miauczacy chcieliby to miec za nic. Nie ma tak i juz.
A ja naiwnie myslalam, ze teraz to kazdy student pracuje, dorabia, zdobywa doswiadczenie, stara sie, a nie tylko piwo wlewa z siebie i w necie siedzi.