Wiecie co? Mądry człowiek, ze zdrowym rozsądkiem nie potrzebuje przykazań, kodeksów, morałów, żeby dobrze żyć. To oczywiście skrajność, bo nie ma takich "samowystarczalnisiów". Lecz to, w jaki sposób kościół przedstawia swoje "rady" na ten temat jest troszkę nie w porządku, żeby delikatnie to nazwać...
Straszenie piekłem, grzechem, nie wiadomo czym - co to ma być! Tak to można małe dzieci straszyć, gdy biegają za bardzo po pokoju i nie dają spokoju i wmówić im, że jak będą niegrzeczne to przyjdzie bobco i je zje.
Tu chodzi o coś innego. Między innymi o sposób przekazu. Rozumiem to co kościół chce przekazać. Seks nie powinien być na pierwszym miejscu w związku! Seks jest jak zaprawa wiążąca cegły w murze. Same cegły nie wystarczą, by stworzyć trwałe, mocne wiązanie. Chociaż jak by je ładnie poukładać, to kto wie.
Związek powinno się zbudować na solidnych podstawach partnersko-przyjacielskich i takich tam "duchowych" fundamentach. Można naprawdę łatwo zboczyć z właściwej drogi rozwoju związku miłosnego. Nikt nie buduje murów z samej zaprawy przecie albo nie daje pięciu cegiełek i basta!
Inne porównanie. Jest ulica, przejście dla pieszych. Nic nie jedzie z obu stron. Dla piechurów pali się czerwone światło. I co, czekać, aż się zapali zielone? Przecież nic nie jedzie? Ale w myśl prawa jest to przestępstwo drogowe i grozi kara za ten występek.
Tylko, że nie jest to zagranie wbrew sobie - nie narażamy się na niebezpieczeństwo, bo przecie NIC NIE JEDZIE!.
Tak czy inaczej - dwoje kochających się ludzi może zboczyć ze ścieżki rozwoju duchowego i bycia razem, bo cielesność wejdzie na pierwszy plan. Tylko, że zarówno przed jak i po ślubie.
Żyję tym co czuję, z życia biorę to, co mi smakuje.
Szukam i znajduję. Nie dołuję, kiedy mi brakuje.
Lubię, siebie lubię, co chcę robię i co myślę mówię.
Prostą idę drogą i niczego już nie boję się.